
Brak makijażu to akt odwagi, na który powinnyśmy sobie pozwolić
Przyjęło się, że obecność pewności siebie najlepiej rozpoznać po zadartym nosie, wysoko uniesionej brodzie i głośnym, bardzo zdecydowanym wyrażaniu swoich opinii. Być może jest w tym trochę prawdy, bo mowa ciała i artykulacja mówią więcej niż słowa, ale dla mnie objawem prawdziwej pewności i akceptacji siebie zawsze będzie zupełnie inne zachowanie – odwaga, aby wyjść z domu… Bez makijażu. Dla mnie to jeden z największych aktów samoakceptacji, jakie istnieją – bo aby pokazać się światu bez grama podkładu, szczypty pudru, ani kropli tuszu do rzęs, trzeba lubić swoją skórę i swoje drobne niedoskonałości.
. Bez makijażu nie jestem sobą
Znam dziesiątki, a może i setki dziewczyn, które otwarcie mówią o tym, że nigdy nie otwierają drzwi (nawet kurierowi!) bez ówczesnego zaaplikowania niezbędnych kosmetyków. Jedna z nich w liceum zaręczała, że nie wyobraża sobie sytuacji, w której będzie musiała pokazać się w wersji sauté swojemu facetowi. Dzisiaj są małżeństwem, mają nawet piękną córeczkę, a z rodzinnych zdjęć spogląda na mnie ta sama dziewczyna – od licealnej wersji siebie odróżnia ją tylko to, że teraz jej uśmiech wydaje się bardziej szczery, a na jej twarzy nie spoczywa tona najróżniejszych kosmetyków z wyższych półek Sephory. I wiecie co? Bez makijażu wygląda inaczej, ale równie pięknie. Piękniej, bo odważniej – tuż obok pierwszej zmarszczki, która jest ledwo zauważalna, widać to, czego brakuje większości kobiet, które stoją rano godzinami przed lustrem – pewności siebie i zadowolenia z własnej urody, zarówno jej dobrych, jak i gorszych stron.
. Bez makijażu, czyli… Nago?
Wiele osób porównuje pominięcie nałożenia make-up’u do wybiegnięcia z mieszkania bez ubrań. Czegoś brakuje. Jest trochę nieswojo, bo na jednej z ważniejszych i bardziej rzucających się w oczy częściach ciała (no chyba, że jesteśmy Emily Ratajkowski 😀 ) nie ma niczego, co nas maskuje i zasłania przed spojrzeniami przechodniów i tysięcy nieznajomych ludzi. W makijażu czujemy się bezpieczniejsze, bo nikt nie widzi tego, co kryje się pod nim – senne, opuchnięte oczy zostają przysłonięte obciążonymi tuszem rzęsami, wory pod nimi zostają zaszpachlowane korektorem, a kości policzkowe, które chwilowo zniknęły, bo zgromadziłyśmy w organizmie za dużo wody, w kilku prostych ruchach można namalować czekoladowym bronzerem.

Nie zrozumcie mnie źle – jestem wielbicielką kosmetyków, szczególnie tych naturalnych i uważam, że makijaż to dziedzina sztuki, wymagająca wiedzy, precyzji i estetyki i zasługuje na ogromny podziw. Szanuję dziewczyny, które wiedzą jak optycznie zmniejszyć to i owo i równocześnie wyeksponować atuty. Wzdycham do ich zdjęć.
Nieraz staję przed lustrem z zestawem pędzli i niezdarnie nimi wymachuję, próbując odtworzyć ich kunszt. Makijaż jest potrzebny i sprawia, że możemy lepiej wyrazić siebie. I swoją miłość do określonych kolorów. Ale… Dobrze czasami móc od niego odpocząć. Pozwolić skórze odetchnąć. I tutaj pojawia się problem – niekiedy uzależnienie od niego sprawia, że nie jesteśmy w stanie tego zrobić. Boimy się, że ludzie tak bardzo przyzwyczaili się do naszej mocno umalowanej twarzy, że kiedy zobaczą jej naturalne wydanie, uciekną z głośnym krzykiem. Bo przecież będą wtedy widoczne piegi, noc będzie wydawał się większy, na jaw wyjdą wszystkie grzeszki kulinarne, bo po czekoladzie wyskoczyła na czole drobna wysypka…
. I wiecie czym jest pewność siebie?
Myślą “a chrzanię to, najważniejsze, że będę się dobrze czuła, pośpię chwilę dłużej i nic nie będzie mi spływało po brodzie, jeśli upały sięgną 35 stopni” – i zrealizowaniem tej myśli. Brakiem wątpliwości pokroju “o nie, ta pani na przystanku właśnie na mnie spojrzała, a ja przecież jestem bez makijażu – na pewno pomyślała, że jestem brzydka!”.
Ludzie, którzy skrytykują cię, kiedy pokażesz się bez make up’u borykają się z własnymi kompleksami. Człowiek, który akceptuje siebie, nie podcina skrzydeł innym i nie ma żadnego celu w obniżaniu cudzej samooceny. Moją na przykład często podburza babcia, bo kiedy widzi mnie w wersji au naturel, wmawia mi zaawansowaną anemię (bo wiecie, bez bronzera jestem córką młynarza 😀 ) i pyta czy dobrze się czuję. Ale to kwestia przyzwyczajenia – częściej widzi mnie w “podkoloryzowanej” odsłonie, więc widok mojego pierwotnego kolorytu ją trochę zaskakuje. Rodzinie można wybaczyć, bo oni zawsze są bardziej krytyczni, ale to poniekąd wynika z troski – problemem są natomiast życzliwe koleżanki, które pod pretekstem neutralnego komentarza, wbiją malutką szpilkę w plecy “Ale jesteś odważna! Ja na Twoim miejscu pewnie bym jednak użyła korektora”.
Im częściej będziemy pokazywały się bez makijażu, tym ludzie bardziej przywykną do naszej naturalności, a pełen makijaż, nałożony np. tylko kilka razy w tygodniu, albo tylko w te ważniejsze dni, gdy czeka nas randka, ważne spotkanie biznesowe, albo wieczorne wyjście, będzie robił O WIELE większe wrażenie.
Kosmetyki są świetnym narzędziem, ale naprawdę ich nadużywamy. Pielęgnacja skóry jest o wiele ważniejsza od maskowania niedoskonałości – bo im bardziej dbamy o cerę, tym mniej mamy do ukrycia i coraz mniej potrzebujemy tej grubej tapety.
. Co i kto jest pod spodem?
Wspominałam o koleżance, która twierdziła, że nigdy nie pokaże się narzeczonemu bez makijażu. Nie powinnam się z tego śmiać, bo bardzo łatwo wpaść w pułapkę takiego myślenia – sama swojego czasu byłam na tej drodze. Dobrych kilka lat temu, w jednym z moich pierwszych poważniejszych związków – chyba tak naprawdę pierwszym – złapałam się na tym, że starałam się za bardzo. Nosiłam niemalże wyłącznie sukienki, spódniczki, wyższe buty, a na mojej twarzy zawsze spoczywała cała gama kosmetyków – baza, podkład, puder, korektor, pomadka, eyeliner, tusz… Nie byłoby w tym pewnie nic złego, gdybym, dla zachowania równowagi, pozwała sobie na chwile naturalności. A ja nawet na wycieczkę rowerową wybierałam koronkową bluzkę (tak, możecie się teraz ironicznie uśmiechnąć – ja też na myśl o tym wspomnieniu to robię). Wszystko musiało być wyreżyserowane, a każde spotkanie zaplanowane z co najmniej godzinnym wyprzedzeniem. To było na dłuższą metę męczące, bo nawet po kilku miesiącach bycia razem zastanawiałam się jak facet zareagowałby, gdybym przestała się tak mocno malować i gdybym ubierała się bardziej sportowo. A przecież powinnam zadawać sobie pytanie – jak ja bym się czuła? Jak mi jest wygodniej? W jakiej wersji jestem bardziej s o b ą ? Odpowiedź nie jest prosta, bo myślę, że w obu, jednak kilogram makijażu i kreska sięgająca linii skroni to z pewnością nie ja. A wmówiłam sobie, że tak jest seksowniej, więc kurczowo trzymałam się tego nawyku.
Najzabawniejsze jest to, co usłyszałam w dniu, w którym się rozstaliśmy. Nie pamiętam kontekstu tego zdania,bo mam zaawansowaną sklerozę, jednak ono padło i dało mi do myślenia na kolejne lata “chciałem choć raz zobaczyć cię w dresie”.
Tak bardzo przywiązałam się do pomysłu, że muszę być zawsze uszykowana, że zapomniałam o tym, że bliskie, leniwe chwile są najważniejsze i to one dają poczucie największej bliskości. A chodząc przy partnerze po mieszkaniu bez makijażu, w domowym stroju, czyli na przykład tym przysłowiowym dresie, wysyłamy komunikat “czuję się przy tobie dobrze i wiem, że mogę być w pełni sobą”. Ja wówczas nigdy tego nie czułam, bo nie pozwalałam sobie na taką myśl. Wynikało to głównie z tego, że wiedziałam, że na początku znajomości, zapamiętał mnie właśnie taką – w sukience, umalowaną, z kolczykami w uszach, naszyjniku na szyi. To była ta wyjściowa wersja mnie, ale każdy z nas ma wiele swoich wersji i najważniejsze jest to, aby czuć się dobrze będąc każdą z nich.

. Nieważne czy w pidżamie,
domowej porozciąganej bluzie, czy też w wieczorowej, krwiście czerwonej, ociekającej seksapilem sukience drogiej marki. No bo heeej, to każdorazowo ta sama osoba, to zawsze my – tylko w nieco innej odsłonie! Każda tak samo zasługuje na miłość. Stąd mój mały apel – zacznijmy od małych kroków i spróbujmy wyjść bez makijażu po bułki do osiedlowego sklepu. Później na spotkanie z koleżanką. A później gdzieś dalej, gdzie będziemy bardziej narażone na ocenę i spojrzenia innych. Nauczmy się nie wstydzić naturalności. Makijaż powinien służyć podkreśleniu naszych mocnych stron, a nie maskowaniu tego, co się pod nim znajduje. I najfajniejsze jest to, że skóra naprawdę dziękuje za odwyk od stosowania zatykających pory kosmetyków (każde odrobinę je zatykają, niezależnie od tego, co twierdzi producent i spece od reklamy) – ja kilka dni temu całkowicie zrezygnowałam z makijażu, zrobiłam sobie 4 doby całkowitej naturalności, rano i wieczorem nakładałam na twarz jedynie krem nawilżający i krem z filtrem i skóra ma się naprawdę lepiej. Mniej na niej złośliwych nieprzyjaciół w postaci zaskórników. Uczulenie zbladło. I choć nie jestem jeszcze na tym etapie, aby pójść tak na spotkanie z klientem, lub na piątkową kolację w mieście, powiem wam, że w tej surowej wersji czuję się całkiem nieźle.
Spróbujcie tego eksperymentu i koniecznie dajcie znać jakie spostrzeżenia was naszły i jak się czułyście. A może przeprowadzacie go na co dzień? Która z was też bardziej ceni sobie celebrowanie śniadania od przesiadywania o świcie w łazience? (Przyznajcie się, nikomu nie powiem! :D)
. M o g ą C i ę t e ż z a i n t e r e s o w a ć :
Justyna
Sierpień 9, 2019 at 7:09 pmDziękuję Tobie kochana za ten wpis podbudowal mnie bardzo bardzo, zawsze sie boje tych spojrzen w autobusie i nie tylko w nim hah..
Dzieki dzieki zastosuje sie do tych rad (: